niedziela, 13 lipca 2014

Nie ma czasu na sen...

Chciałabym opisywać każdy dzień tutaj...ale wtedy musiałabym poświęcić minimum godzinę każdego wieczoru aby zebrać myśli, zdjęcia i coś sklecić. Szkoda mi tego czasu na siedzenie przed kompem. Chcę korzystać z każdej minuty tutaj...Dlatego mam nadzieję, że mi wybaczycie nieregularność w dodawaniu notek :)

W ciągu ostatniego tygodnia tak naprawdę dopiero zaczęłam poznawać Hong Kong...

Szybki skrót tygodnia:

Poniedziałek  - pierwsze spotkanie z moim supervisorem. Przywitał w Hong Kongu, zapytał o Mundial i zaprowadził do laboratorium i przedstawił doktorantowi, który będzie się mną zajmował. Stephen jest bardzo sympatyczny ale mam wrażanie, że sam za bardzo nie wie po co tam jestem i co ma ze mną zrobić.Przeraziłam się trochę, gdy starał się wytłumaczyć mi czym się zajmują w laboratorium, bo nie zrozumiałam prawie nic z tego. Ale już jest lepiej...już wiem co robię (ale jak wygląda moja praca napiszę w innym poście) .Wspólnie zawarliśmy umowę, że 2-3 dni w tygodniu w laboratorium to wystarczająca ilość czasu aby mnie czegoś nauczyć. Resztę czasu mogę spędzać w bibliotece czytając jakieś artykuły naukowe lub gdziekolwiek indziej eksplorując Hong Kong. Seems like perfect deal :D

Wtorek + Środa - spędziłam na dowiadywaniu się co jak i gdzie. Biorąc pod uwagę moją słabą orientację w terenie nie było to proste zadanie. W Kowloon, dzielnicy HK, w której mieszkamy non stop są remonty (ciągle coś budują) dlatego prosta z pozoru droga zamienia się w plątaninę przejść podziemnych, nadziemnych, wind itp. Ale już wiem gdzie są sklepy, jak dojść na PolyU (uczelnię na której pracuje), gdzie jest stacja metro i fajne miejsca do jedzenia. Zwiedziłam też akademik. (ale o tym też później, zrobię kiedyś zdjęcia akademika i uczelni i cały osobny post o tym)

Ale właśnie. Sklepy. Ciężka sprawa. Niby supermarket jak supermarket. Owoce i warzywa można kupić. Ale robi się już trochę ciężko gdy zamarzy się np. o chlebie. Albo o serze białym (ten rarytas będzie mi potrzebny do zrobienia pierogów ruskich na wieczorek międzynarodowy). Produkty, które zazwyczaj jada się w Europie są zwykle tutaj bardzo drogie. Dlatego opcji jest klika : a) przystosować się do chińskiego stylu jedzenia b) żywić się tylko owocami i warzywami c) wydawać baaaaaaardzo dużo mamony na jedzenie.

Ja staram się łączyć opcję a z opcją b.




A także pyszności, które znalazłyśmy w sklepie na ulicy :

Czwartek + Piątek - zaczęłam pracę w laboratorium. Większość praktykantów zaczyna pracę o 9.30. Ja mój pierwszy prawdziwy dzień w pracy miałam zacząć o 12. Gdy pojawiłam się w lab Stephen powiedział, że w sumie to wychodzą teraz na lunch, więc mogę wrócić po lub zostać w lab. Oczywiście wybrałam pierwszą opcję. Zaczęłam więc o 14.00 a skończyłam o 17.00, w piątek tak samo. Jeżeli to stanie się tradycją to pokocham tą pracę.

Oprócz tego każdego wieczoru gdzieś wychodziliśmy po pracy, aby nie marnować czasu na siedzeniu w akademiku :)

Już nawet nie pamiętam, które miejsce było w jaki dzień.

W jeden dzień Kat, nasza hongkongska kumpela zabrała nas w jakieś miejsce abyśmy spróbowali jedzenia na ulicy.  Było więc tofu, kuleczki rybne, kuleczki mięsne oraz innych rzeczy. Niektóre z nich smaczne, niektóre nie. Czasem lepiej było nie pytać co to tylko jeść (bo po co komu wiedzieć, że właśnie zjadł flaki rybie, skoro było smaczne?)


W inny dzień był Mong Kok, zakupowa dzielnica Hong Kongu. Śmiem twierdzić, że można kupić tutaj wszystko, jeżeli się dobrze poszuka.





Mong Kok to pomieszanie ogromnego chińskiego targowiska z markowymi sklepami. W połączeniu ogromną ilością ludzi przewijających się przez te ulice,  jarzącymi banerami, klimatyzowanymi wnętrzami sklepów i kapiącą na zewnątrz klimatyzacją, zapachem jedzenia na ulicy i ukrytymi w zaułkach restauracjami na prawdę stwarza niesamowite wrażenie. Jednak miłośnikom ciszy i spokoju nie polecam.

Innego dnia była dzielnica HK, która w przewodniku była przedstawiona jako warta zobaczenia a okazała się niczym specjalnym. Ja i Marco (chłopak z Niemiec) wylądowaliśmy w restauracyjce w której wszystko napisane było po chińsku, rachunek też. Na szczęście na ścianie były obrazki, więc na tej podstawie byliśmy w stanie coś zamówić. Moje jedzenie okazało się jakąś zupą z wołowiną, kuleczkami rybnymi i kuleczkami z krewetkami. Całkiem dobre. Nie wiem tylko dlaczego nawet zagraniczni znajomi lubią mi robić zdjęcia jak jem. Z jakiegoś powodu wszyscy uznają to za niesamowicie zabawne :



Był nieszczególny park a obok parku centrum handlowe. Problem parku nie polegał jednak na tym, że był brzydki a na tym, że odgłos pracującej klimatyzacji z centrum handlowego ogłuszał cały park. W każdym miejscu było słychać ten szum...

O weekendzie nie będę jeszcze pisać, ponieważ nadal trwa a działo się tyle, że też potrzeba na to kolejnego posta.

Podsumowując...

Każdy dzień tutaj łączy się z kolejnym. Sen to tylko krótkie zamknięcie oczów i przyklejenie się do łóżka. Dosłownie...przyklejenie się. Mamy klimatyzację w pokoju ale dziewczynom ona przeszkadza jeżeli działa całą noc bo robi się za zimno, więc włączamy ją tylko przed pójściem do spania. Do rana temperatura znowu osiąga 30 stopni więc budzę się przyklejona. W Hong Kongu wstawanie z łóżka jest cięższe bo oprócz praw grawitacji działają jeszcze oddziaływania pomiędzy moją skórą a prześcieradłem.

Buziaki z tego miasta sprzeczności ! :*



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz